Pewnego pięknego dnia obudziłem się, i wiedziałem, że muszę ruszyć w świat. Narodziła się we mnie niczym nieuzasadniona pasja. Jeśli rozumiesz, lub chcesz zrozumieć, czym jest pierwotny instynkt przemieszczania się, to jest to miejsce dla Ciebie.
"Life is either a darring adventure, or nothing" Hellen Keller

poniedziałek, 9 maja 2011

25. Do Erywania!

Jadąc do Gruzji nie planowałem 90% rzeczy, jakie mnie tam spotkały, a już na pewno nie planowałem odwiedzania Armenii. W ogóle nie byłem na to w żaden sposób przygotowany i nawet za bardzo nie wiedziałem, co tam można zobaczyć. No ale wstaliśmy rano i pojechaliśmy na dworzec autobusowy Ortachala, z którego odjeżdżają autobusy do Erywania. Aby tam się udać można podjechać metrem do stacji Isani i stamtąd autobusem, lub pieszo (kilkanaście minut) dotrzeć na dworzec. Osobiście polecam autobus, o który warto spytać miejscowych. Sami w życiu byśmy nie potrafili wsiąść do właściwego. Na dworcu dobrze jest być rano, w godzinach 8 – 10. Do południa marszrutki do Erywania odjeżdżają dość często, chyba nawet co godzinę, ale pewności teraz nie mam. Marszrutka kosztowała mnie 35 lari, a więc relatywnie tanio.
Podróż była długa i mało komfortowa. Do Erywania jechaliśmy jakieś 6 godzin siedząc w marszrutce, której rura wydechowa chyba była wpuszczona do środka. Przez dwa kolejne dni wydmuchiwałem z nosa czarną maź i chyba nawet się trochę podtruliśmy bo towarzyszył nam do późnego wieczoru ból głowy i nudności. Możliwe też, że było to z powodu nieustającego podskakiwania na siedzeniu kończącego się czasami uderzaniem głową w sufit. Jakość dróg w Armenii też pozostawia wiele do życzenia :).
Pierwsze krajobrazy Armenii
Po około godzinie od opuszczenia Tbilisi dociera się na granicę. Jadąc do Armenii należy przygotować się na to, że na posterunku ormiańskim trzeba kupić wizę. Gruzini wypuszczają wszystkich bez żadnego problemu. Wbijają tylko pieczątkę i nie sprawdzają bagaży. Co ciekawe jeden gruziński celnik zapytał jakiegoś Australijczyka, czy na pewno chce jechać do Armenii, i że może jeszcze zrezygnować. W mojej opinii było to głupie pytanie, bo po co ten Australijczyk miałby być na granicy jeśliby nie chciał jechać do tej Armenii? Tak więc potwierdził i Gruzin uśmiechnął się dziwnie i powiedział mu tylko: „Good luck”. Dziwne to było tym bardziej, że ten Australijczyk na ormiańskiej granicy żadnych problemów nie miał. Mieliśmy za to my :). Marszrutka wysadza pasażerów przed posterunkiem Gruzińskim, po czym przejeżdża na stronę ormiańską tylko z kierowcą i bagażami. Pasażerowie pokonują most i pas ziemi niczyjej pieszo. Kierowca obiecał, że będzie czekał tak długo, aż wszyscy pasażerowie przejdą odprawę pieszą. I naprawdę czekał, chociaż po jakimś czasie bardzo nas wkurzał nieustającym trąbieniem.
W drodze do Erywania
Na posterunku ormiańskim kilka osób, w tym ja, Peter i Australijczyk musieliśmy wypełnić wnioski wizowe. Trzeba tam podać dużo informacji i czasami wiąże się to z kontrolą osobistą jaką miałem przyjemność przejść razem z Peterem i takimi Irańczykami. Nie będę tutaj wchodził w szczegóły i powody, ale jak napiszę, że sprawdzono mi wszystko, to potraktujcie to bardzo, ale to bardzo dosłownie ;). Ogólnie wolałbym nie rozpisywać się na temat przekraczania tej granicy :). Australijczyk żadnych dziwnych kontroli nie mi zał i z tego co czytałem nigdy nikt problemów nie ma. Może trafiliśmy na zły dzień któregoś celników? Jest jedna dodatkowa informacja, która może się przydać. Wiza kosztuje około 7 dolarów, ale płacić można tylko w dramach, których praktycznie nie można dostać poza Armenią. Możliwe, że da się je kupić w Tbilisi, ale odwiedzaliśmy cztery, czy pięć kantorów i się nam nie udało. Celnik powiedział nam, że nie przyjmie dolarów i dramy musimy mieć, a skoro ich nie mamy to musimy iść na stronę ormiańską do kantoru i sobie kupić. Zapytałem go jak mamy iść do Armenii skoro nie mamy wizy, a nie możemy jej mieć dopóki nie zapłacimy? No ale okazało się, że jeśli w ogóle chcemy przekroczyć tą granicę to mamy nie dyskutować, tylko zostawić paszporty w budce, przejść na drugą stronę, kupić dramy i wrócić na granicę. Początkowo zastanowiłem się, czy nas nie podpuszczają, aby sobie do nas postrzelać, no ale nie mieliśmy innego wyjścia jak skorzystać z tej propozycji. Do tej pory fascynuje mnie absurdalność tej sytuacji :). Tak więc przeszliśmy na drugą stronę, kupiliśmy dramy, wyszliśmy z Armenii na pas ziemi niczyjej, zapłaciliśmy, dostaliśmy wizę, potem przeszliśmy ostatnią odprawę kończącą się wbiciem pieczątki i celnik powiedział nam „Welcome to Armenia”, co Peter skwitował krótkim poinformowaniem celnika, że już tam byliśmy 5 minut temu, więc powinien nam powiedzieć „Welcome back to Armenia”. Celnik się uśmiechnął, ale nic już nie powiedział i tylko machnął ręką ze znudzeniem żebyśmy sobie już poszli. Kierowca był zły i mruczał coś że się strasznie grzebaliśmy i wszyscy musieli na nas czekać. No ale co zrobić, nie była to nasza wina.
W drodze do Erywania
Dalsza podróż trwała sześć godzin. Trasa była wyjątkowo trudna bo Armenia to kraj górzysty i musieliśmy pokonywać marszrutką naprawdę strome odcinki drogi, co miejscami wiązało się ze spadkiem prędkości do około 20 km/h i wyjątkowo silnym dymieniem we wnętrzu pojazdu. No ale za to widoki były naprawdę fajne i od razu można było stwierdzić, że jest to piękny kraj. Wioski po drodze sprawiały wrażenie o wiele biedniejszych niż Gruzińskie i jak później stwierdziłem bardzo kontrastowały z bogatym Erywaniem. W Gruzji różnica pomiędzy stolicą i prowincją jest widoczna, ale nie aż tak bardzo jak w Armenii.
Do Erywania dotarliśmy późnym popołudniem.

wtorek, 3 maja 2011

24. Korean Party

Po powrocie z Kazbegi jadąc metrem myślałem tylko o tym, aby iść spać. Jednak sytuacja, jaką zastałem u Iriny zupełnie temu nie sprzyjała. Trafiłem bowiem na „Korean Party” będącą właśnie w swoim apogeum i praktycznie zaraz po wejściu do kuchni stałem się nowym przyjacielem turystów z Korei Południowej. Okazali się oni bardzo wesołymi ludźmi i rozkręcili całe mieszkające towarzystwo urządzając międzynarodowe śpiewanie. Nie mogłem sobie odmówić i nie poszedłem spać J. Koreańskie piosenki były niesamowicie dziwne – długie, smutne i zawodzące, z wieloma zwrotkami, które niczym się chyba nie różniły. No ale w wykonaniu dziesięciu wstawionych Koreańczyków i Koreanek było tyle pasji, że miało się wrażenie jakby śpiewali swoje narodowe hymny będące czymś naprawdę ważnym. Była też kolacja z ich tradycyjnymi potrawami, a więc ryżem, wodorostami i robakami z puszki. Na wodorosty nakładało się ryż i na to kilka robaczków, po czym wszystko zwijało się w rulon. Było to nawet smaczne, ale pancerzyki z tych robaczków zostawały między zębami i trochę obrzydzało mnie późniejsze czyszczenie jamy ustnej. Humoru Koreańczykom dodawał ich lokalny wynalazek – wódka ryżowa sprzedawana w kartonowych pudełeczkach (takich jak nasze małe soczki owocowe). Do każdego takiego pudełeczka była dołączona rurka i tak się to piło. Co ciekawe, Koreańczycy ostrzegali pozostałych, że wódka jest bardzo mocna, bo ma aż 20% i wypicie takiego małego soczku może skutkować ciężkim upojeniem. I naprawdę tym skutkowało – u nich J. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to pejoratywnie, ale Azjaci chyba nie mają jakiegoś enzymu, który w organizmie zajmuje się metabolizmem alkoholu. No, chyba, że wcześniej wypili tego o wiele więcej.
Ostre robaczki zostawiające pancerzyki między zębami :)


Koreańska wódka w soczku


Zupełnie niesamowita była też u moich nowych przyjaciół bezpośredniość i szczerość. Jeden z nich (mężczyzna) powiedział mi, że jestem bardzo przystojny i powinienem odwiedzić ich w Korei, ale bez „tego drugiego” (był tam inny obcokrajowiec, którego też poznałem tego dnia), bo on jest brzydki i nie mogą się na niego patrzeć. Zapytałem, czy jest to jedyny powód dla którego powinienem odwiedzać Koreę, a w odpowiedzi usłyszałem, że tak, bo będę dużą atrakcją. Dalej już nie ciągnąłem tego tematu, ale kiedyś może skorzystam z zaproszenia i sprawdzę jak to jest być atrakcją w kraju, który się odwiedza w celach turystycznych. To może bardzo ułatwiać podróżowanie J. Peter mówił mi, że jak był w Chinach to w mniejszych miejscowościach ludzie zatrzymywali go i prosili o autograf, po czym bardzo śmiali się z naszego dziwnego łacińskiego pisma. Myślę, że temat azjatyckiej gościnności i tej wspaniałej otwartości na odmienność jest czymś wartym doświadczenia. Może kiedyś mi się uda odwiedzić wschodnią Azję i zobaczyć jak to naprawdę jest. Ci, co byli polecają.
Kawałek ekipy z Korei
Ogólnie koreańskie towarzystwo było niesamowite. Był tam jeden chłopak, który jest głuchy od urodzenia i komunikował się ze światem przy pomocy swojego przyjaciela. A komunikacja ta wyglądała tak, że jego przyjaciel na lewej dłoni przez cały czas rysował mu koreańskie znaczki, które on potrafił zrozumieć i odpowiadał słowami, których w jakiś cudowny sposób się nauczył. I to w dwóch językach – koreańskim i angielskim. Niesamowite. Ciekawe też było to, że narysowałem mu coś na dłoni i chyba trafiłem w jakiś koreański znaczek, który on następnie wypowiedział J. Impreza jednak szybko zmierzała do końca, bo wódkowe soczki bezlitośnie oddziaływały na Koreańczyków i dyskusje schodziły na dziwne abstrakcyjne tory i nawet jeden z nich zaczął twierdzić, że jest synem prezydenta swojego kraju, co chyba mijało się z prawdą (po jakimś czasie twierdził, że to on sam jest prezydentem). Opuściłem więc wszystkich i poszedłem spać. Musieliśmy z Peterem wstać wcześnie rano, bo podjęliśmy spontaniczną, szybką decyzję wyjazdu na kilka dni do Armenii, a to wiązało się z potrzebą znalezienia transportu.

środa, 20 kwietnia 2011

23. Kazbegi i Tsminda Sameba

Na rynku w Kazbegi przypadkowo spotkałem dwóch młodych Rosjan i po bardzo serdecznym powitaniu się postanowiliśmy spędzić trochę czasu razem. Widocznie pomimo tego, że do Gruzji wybrałem się sam zdecydowanie nie była mi pisana samotność i czułem się z tym bardzo dobrze. Napatoczył się też miejscowy, oferujący nam niezapomnianą podróż swoim uazem. Za 40 lari miał nas zabrać na 4godzinną wycieczkę po okolicznych górach, pokazać wodospady i pojechać nawet pod rosyjską granicę. Cena dzielona na trzech wydała nam się atrakcyjna, więc się zgodziliśmy, ale najpierw postanowiliśmy coś zjeść w miejscowej knajpie. Jeśli kiedyś będziecie w Kazbegi, to nigdy, przenigdy nie idźcie na Cchinwali do knajpy położonej koło mostu na rzeczce Tergi, pieć minut marszu z rynku w kierunku drogi na Tsmindę Samebę. Cchinkali okazało się nieświeże, śmierdzące i rozgotowane. Pani natomiast zaoferowała nam darmowy napój, którym okazała się wódka, pewnie dlatego, że rozmawialiśmy po pseudorosyjsku i pani zapytała skąd przyjechaliśmy. Niemieckojezyczni turyści przy stoliku obok dostali na koszt firmy tylko miejscową, zresztą bardzo smaczną, oranżadę Natakhtari ;). Myślę, że gdybyśmy nie popili tego niesmacznego posiłku darmowym alkoholem, to zakończyłoby się to co najmniej kilkudniową biegunką i w sumie do dzisiaj nie jestem pewien czy nie wzbogaciłem się czasami o jakieś nowe ciekawe drobnoustroje, które tworzą sobie we mnie swój pasożytniczy ekosystem. Martwię się też o tych niemieckojęzycznych. No cóż, raz się żyje. Nasz kierowca zabrał nas najpierw do miejscowego sklepu z drobiazgami, gdzie zaopatrzyłem się w baterie do aparatu. Ogólnie w Gruzji jest problem z jakością paluszków, gdyż strasznie szybko padają. Miałem wrażenie, że po prostu sprzedają nienaładowane, albo zużyte i nawet baterie opatrzone logo znanych, solidnych producentów padały prawie natychmiast. Na przyszłość będę pamiętał, aby zabierać większy zapas ze sobą.
Niesmaczna knajpa nad rzeką Tergi
Poprosiliśmy kierowcę, żeby zawiózł nas najpierw na Tsmindę Samebę. Po drodze wyczuliśmy, że delikatnie mówiąc nie jest on zbyt trzeźwy, ale jakoś nie przeszkadzało mu to w pokonywaniu uazem stromych, błotnistych dróżek. Nam też jego stan nie przeszkadzał i pomyślałem sobie, że będzie mu łatwiej na serpentynach. Ogólnie wyjazd na górę jest prawie świętokradztwem. Kiedyś sowieckie władze postanowiły zbudować z Kazbegi do klasztoru kolejkę linową, natomiast miejscowi konsekwentnie sabotowali prace i w ostateczności zniszczyli kolejkę. Socjalistyczna koncepcja turystyczna przegrała z głęboko zakorzenionym w umysłach Gruzinów łączeniem trudu z modlitwą. Przecież zawsze budowali kościoły w najtrudniej osiągalnych miejscach właśnie po to, aby budowa była trudem, a odwiedzenie świętego miejsca wymagało poświęcenia. Popełniliśmy więc świętokradztwo, ale co tam…
Nasz kierowca :)
Widok na klasztor
Kiedy dotarliśmy na szczyt przez pierwsze kilka chwil nie wiedziałem do końca jak się mam zachować. Piękno tego miejsca jest po prostu porażające i nie są go w stanie oddać żadne zdjęcia, filmy ani słowa. Nie potrafię więc chyba w należyty sposób opisać tego, co tam przeżyłem. Sam klasztor znajduje się na samym szczycie góry, która stromo schodzi w kierunku Kazbegi, a dość łagodnie w kierunku góry Kazbek (5047 m.n.p.m). Klasztor jest zbudowany z kamiennych bloków, których wniesienie na górę uznałem za niemożliwe. Chyba tylko Bóg może utrzymywać to miejsce w istnieniu, bo otaczająca je dzika potęga wysokich gór jedną wichurą, czy usunięciem się skał mogłaby zakończyć niemalże nierealną obecność śladów ludzkiej cywilizacji. Jednak góry chyba tolerują istnienie tu przybytku bożego i uznają go za jedność z sobą. Inaczej sobie tego nie wyobrażam.
Piekny widok na Kazbek zniszczony obecnością mojego wizerunku :)
Źródełko z przepyszną wodą
Klasztor
Byliśmy na szczycie zupełnie sami, nie licząc wolno pasących się owiec i koni, których zupełnie nikt nie pilnował. Panowała zupełna cisza, zwierzęta nie wydawały z siebie absolutnie żadnych odgłosów i nawet wiatru nie było słychać. My też nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia, a krótkie, urywane komunikaty wypowiadaliśmy do siebie szeptem. Po prostu cieszyliśmy się oszałamiającym widokiem na otaczający nas z trzech stron Wysoki Kaukaz. I to wszystko przy praktycznie bezchmurnym niebie i temperaturze około 25 stopni Celsjusza, co na takiej wysokości musi się zdarzać wyjątkowo rzadko. Był tylko jeden dziwny i niepasujący element – dwie ubikacje typu toi toi :). Ogólnie dobrze, że jakaś ubikacja była, bo z braku roślinności wyższej niż trawa nie było tu żadnego miejsca zapewniającego prywatność, nie licząc oczywiście klasztoru, który był zbyt świętym miejscem na załatwianie tego typu potrzeb. Zastanowiło mnie tylko jak ten samochodzik czyszczący ubikacje tutaj wyjeżdża, ale po wejściu do środka okazało się, że nie musi wyjeżdżać bo zamiast podłogi jest tam wykopany głęboki dół. Mogli już to obudować drewnianą latryną, ale tacy już Gruzini chyba są, że o detale za bardzo nie dbają. A może ktoś chciał sprawdzić, czy można tu wywieźć duże plastikowe ubikacje i następnie wyjąć w nich podłogę i wykopać dziurę. Klasyczny gruziński przykład abstrakcyjnych rozwiązań w miejscach użytku publicznego.
Ubikacja Toi Toi na tle zachmurzonego szczytu Kazbeku
Po zjechaniu z góry kierowca zabrał nas w kierunku granicy rosyjskiej, gdzie powspinaliśmy się trochę, aby dotrzeć do przepięknych wodospadów. Trudno by mi było teraz samemu odnaleźć wejście na szlak. Pamiętam tylko, że od Kazbegi trzeba jechać jakieś 10 – 15 minut i następnie w pewnym momencie zjechać w lewo w słabo widoczną dróżkę. Nie dam sobie ręki odciąć, ale chyba jest jakaś niewielka tabliczka. W każdym razie miejsce to było warte odwiedzenia i wspinaczki bo oferowało naprawdę wyjątkowy festiwal granitowych skał i wody, a to wszystko w ciasnym wąwozie obficie zazielenionym na dnie. Woda była strasznie zimna, ale za to smaczna i stanowiła przyjemne orzeźwienie w upalne popołudnie. Jednak już nic nie mogło przebić Tsmindy Sameby i nawet wspomnienia wodospadów i pięknej drogi w kierunku Władykaukazu trochę mi się pozacierały. Poza tym aparat po wyjściu na pewną wysokość odmówił mi posłuszeństwa i nie chciał ze mną współpracować dopóki nie zszedłem na dół. Pozostało mi więc ogólnie pozytywne wrażenie i poczucie tego, że muszę kiedyś tam wrócić.

Jeden z wodospadów
Wieczorem pożegnaliśmy się z naszym kierowcą, który zdążył przez ten czas wytrzeźwieć i wsiedliśmy do powrotnej marszrutki, w której rozruszaliśmy towarzysko wszystkich pasażerów, zanim posnęliśmy. Pisząc "rozruszaliśmy towarzysko" mam na myśli dobry humor, a nie korzystanie z alkoholu, czy też innych używek :). Po powrocie z Gruzji znalazłem dziwne zdjęcia robione widocznie przez przyjacielsko nastawionych pasażerów moim aparatem.
Jedno z dziwnych zdjęć zrobionych mi przez kogoś nieznajomego :)